85.

SZKOŁY JAK SKLEPIKI

...DOM DZIECI (86) zapewnia rozpoczęcie nauki i przygotowuje w społeczności podstawy SIECI UCZENIA SIĘ (18). Gdy dzieci dorastają i zaczynają być coraz bardziej niezależne, wzorzec ten musi być uzupełniany wieloma drobnymi instytucjami, szkołami i „jeszcze nie szkołami”, rozsianymi wśród funkcji życiowych społeczeństwa.

***

U dzieci w wieku około 6 czy 7 lat rozwija się ogromna potrzeba uczenia się przez działanie, zaznaczenia swojej obecności poza domem w lokalnej społeczności. Jeżeli otoczenie sprzyja zaspokajaniu takich potrzeb, w dzieciach rozwijają się podstawowe umiejętności i nawyki uczenia się.
Właściwym otoczeniem dla dziecka jest sama społeczność, tak jak właściwym otoczeniem dla niemowlęcia uczącego się mówić jest jego własny dom.
Na przykład:
Pierwszego dnia szkoły zjedliśmy lunch w jednym z parków miejskich Los Angeles. Kiedy skończyliśmy jeść, zebrałem wszystkich i oznajmiłem: „Postarajmy się teraz rozpoznać kilka drzew”. Wszyscy oczywiście jęknęli. Uspokoiłem ich więc: „Och, dajcie spokój, żyjecie w otoczeniu tych roślin, moglibyście przynajmniej znać ich nazwy. Jak nazywają się drzewa, pod którymi siedzimy?”.
Wszyscy spojrzeli do góry i chórem odpowiedzieli: „Sykomory”. Pytałem więc dalej: „Ale jaki to gatunek sykomory?” — tego już nikt nie wiedział. Wyjąłem książkę Drzewa Ameryki Północnej, którą wziąłem ze sobą, i stwierdziłem: „Spróbujmy się dowiedzieć”. W książce opisano trzy gatunki sykomory, z tego tylko jeden, sykomora kalifornijska, występował na zachodnim wybrzeżu. Sądziłem, że na tym koniec, jednak dalej nalegałem: „Upewnijmy się, czy wygląd tych drzew zgadza się z opisem w książce”. Przeczytałem głośno: „Liście: od piętnastu do dwudziestu centymetrów”. Wyciągnąłem z pudełka taśmę mierniczą i podałem ją Jeffowi, mówiąc: „Idź i zmierz te liście”. Stwierdził, że istotnie liście mają od piętnastu do dwudziestu centymetrów długości.
Wróciłem do opisu: „Dojrzałe drzewa osiągają 9—15 metrów”. Spytałem: „Jak to sprawdzimy?”. Zaczęła się długa dyskusja i na koniec zdecydowaliśmy, że mam stanąć przy jednym z drzew, a oni cofną się tak daleko, jak to możliwe, i oszacują, ile odcinków równych memu wzrostowi mierzy drzewo. Dzięki prostemu mnożeniu otrzymaliśmy przybliżoną wysokość drzewa. W tym momencie wszyscy już się bardzo zaangażowali, więc zapytałem: „W jaki inny sposób moglibyście to zrobić?”. Eryk, który był już w siódmej klasie i znał trochę geometrię, nauczył nas, jak zmierzyć wysokość, stosując triangulację. Byłem zachwycony, że wszyscy uważają, więc wróciłem do książki i czytałem dalej. Pod koniec akapitu pojawiła się kolejna informacja — „Średnica pnia: od trzydziestu do dziewięćdziesięciu centymetrów”. Podałem im taśmę pomiarową i poleciłem, by sprawdzili średnicę jednego z drzew. Podeszli do drzewa i dopiero gdy wspięli się prawie na sam czubek, zdali sobie sprawę z tego, że aby zmierzyć średnicę drzewa, musieliby je ściąć. Ja jednak twierdziłem, że musimy znać tę wartość, więc dwcje z nich rozciągnęło taśmę obok drzewa i badając wzrokiem najpierw jedną „krawędź” drzewa, potem drugą, oświadczyli, że jest to 45 centymetrów.
Zapytałem, czy to jest dokładny pomiar, czy tylko przybliżony? Wszyscy się zgodzili, że to tylko przybliżenie, więc dociekałem, czy mogą uściślić dane.
Daniel od razu odpowiedział: „Można zmierzyć obwód drzewa, ułożyć powstały z taśmy mierniczej okrąg na ziemi i zmierzyć jego średnicę. Byłem naprawdę pod wrażeniem i powiedziałem: „Zrób tak”. Kiedy Daniel zajmował się pomiarami, odwróciłem się do reszty i zapytałem: „W jaki jeszcze inny sposób dałoby się to zrobić?”.
Eryk, który, jak się okazało, myślał obrazami i prawdopodobnie widział drzewo jako rzecz mającą dwie strony, stwierdził: „Cóż, można zmierzyć je wokół i podzielić przez dwa”. Ponieważ uważam, że każdy uczy się na błędach przynajmniej tyle, ile na sukcesach, powiedziałem: „Dobrze, spróbuj”. W tym czasie Daniel zmierzył koło na ziemi i po wybraniu właściwych punktów na nieco koślawym okręgu, podał nam tę samą odpowiedź: „Czterdzieści pięć centymetrów”. Wręczyłem więc taśmę Erykowi, by zmierzył obwód drzewa. Wyszło mu półtora metra. Podzielił wynik przez dwa i otrzymał 75 centymetrów. Był naturalnie nieco rozczarowany, więc podpowiedziałem mu rozwiązanie: „No cóż, podoba mi się twój pomysł, może po prostu wybrałeś złą liczbę. Może powinno się obwód podzielić przez inną cyfrę niż dwa?”.
Michał natychmiast odpowiedział: „No, można by podzielić przez trzy — następnie szybko dodał — a potem odjąć dwa”.
Powiedziałem: „Dobrze. Macie wzór, sprawdźcie go teraz na tamtym drzewie”. Wskazałem drzewo, które miało tylko około piętnastu centymetrów średnicy. Podeszli do pnia, zmierzyli obwód, podzielili przez trzy, odjęli od wyniku dwa i sprawdzili to jeszcze raz na okręgu na ziemi. Wynik przyniósł rozczarowanie, więc zaproponowałem im, żeby sprawdzili więcej drzew. Zmierzyli jeszcze trzy i wrócili do mnie. „Jak poszło?”.
„No cóż — odpowiedział Marek — dzielenie przez trzy daje wyniki całkiem niezłe, ale odejmowanie dwóch od wyniku to zły pomysł”. „Na ile dokładne jest dzielenie przez trzy?” — zapytałem, a Michał odpowiedział: „Trzy to trochę za mało”. „A ile powinno być?”. „Jakieś trzy i pół” — powiedział Daniel. „Nie — sprzecuwił się Michał — to coś jak trzy i jedna ósma”. W tym momencie piątka dzieci w wieku od 9 do 12 lat była o dwie setne od odkrycia liczby π i trudno było mi się opanować. Przypuszczam, że mogłem drążyć temat, prosząc ich, żeby zamienili jedną ósmą na części dziesiętne, ale byłem zbyt podekscytowany.
„Słuchajcie” — powiedziałem. „Chcę wam powierzyć pewien sekret. Istnieje magiczna liczba, która jest tak specjalna, że ma własną nazwę. Nazywa się liczbą π. A jej magia polega na tym, że kiedy już raz poznacie jej wartość, będziecie mogli na podstawie obwodu obliczyć średnicę, a na podstawie średnicy — obwód dowolnego, małego i dużego koła. Teraz powiem wam, jak to się robi...”.
Po moich tłumaczeniach spacerowaliśmy po parku, szacując obwody drzew, zgadując, jaką mają średnicę lub obliczając średnicę po zmierzeniu obwodu i podzieleniu go przez π. Później, gdy nauczyłem ich, jak korzystać z suwaka logarytrnicznego, jeszcze raz opowiedziałem im o liczbie π i zadałem całą serię „drzewnych” zadań. Jeszcze później utrwalałem całość materiału na słupach telefonicznych i latarniach, aby mieć całkowitą pewność, że liczba π nie stanie się dla nich jedynie abstrakcyjnym pojęciem matematycznym. Ja sam tak naprawdę nie rozumiałem π, zanim nie trafiłem na uniwersytet, pomimo wspaniałego programu matematyki, jaki miałem w szkole. Ale przynajmniej dla tej piątki dzieci π jest czymś realnym, „żyje” w drzewach i słupach telefonicznych147.
Kilkoro dzieci, które razem z nauczycielem odwiedziło miejski park — taka lekcja musiała się udać, ponieważ było tam tylko kilkoro dzieci i jeden nauczyciel. Niemal każda szkoła publiczna może zapewnić nauczyciela i transport do parku. Ale nie może zapewnić niskiej liczby uczniów przypadających na nauczyciela, gdyż sama wielkość szkoły determinuje wysokie i stałe koszty administracyjne, przez co podstawową zasadą ekonomiczną jest wymóg, by klasy były liczne. Mimo iż każdy zdaje sobie sprawę z tego, że sekret dobrego nauczania polega na niskej proporcji liczby uczniów i nauczycieli, to jednak szkoły uniemożliwiają osiągnięcie tego, ponieważ marnują pieniądze poprzez swoją wielkość.
Ale jak sugeruje to nasz przykład, można ograniczyć koszty stałe dużych, scentralizowanych szkół, zmniejszając zarazem liczbę uczniów przypadających na jednego nauczyciela, w prosty sposób — tworząc mniejsze szkoły. Takie podejście do szkolnictwa — miniszkoły, często wielkości niedużego sklepu — zostało już wypróbowane w wielu społecznościach całych Stanów Zjednoczonych148. Dotychczas nie powstało żadne systematyczne sprawozdanie z tego eksperymentu, chociaż dużo pisano o tych szkołach. Prawdopodobnie najbardziej interesujące sprawozdanie opracował George Dennison149:
Chciałbym, aby dla wszystkich było jasne, że porównując nasze procedury ze stosowanymi w szkołach publicznych, nie staram się krytykować nauczycieli, którzy stają do boju w zinstytucjonalizowanym środowisku i są przeciążeni do granic szaleństwa. Chciałbym podkreślić, że intymność i mała skala naszej szkoły powinny być szeroko naśladowane, ponieważ te dwa parametry same w sobie umożliwiają ludzkie kontakty, które są w stanie leczyć choroby szkolnictwa tak często przez nas wymieniane w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
Teraz, gdy rozpoczęła się szersza dyskusja nad „miniszkołami” (najbardziej przekonujące argumenty wysunęli Paul Goodman i dr Elliott Shapiro), warto przypomnieć, że właśnie my stworzyliśmy pierwszą taką szkołę.
Przez wyeliminowanie kosztów typowych dla scentralizowanej szkoły zbiorczej Dennison mógł zredukować liczbę uczniów przypadającą na jednego nauczyciela do jednej trzeciej!
Na dwadzieścioro troje dzieci przypadało trzech nauczycieli pracujących w pełnym wymiarze godzin, jeden nauczyciel na pół etatu (ja sam) i kilku innych, którzy przychodzili w wyznaczonym czasie uczyć śpiewu, tańca i muzyki.
Nauczyciele w szkołach publicznych, z ich wskaźnikiem 30 uczniów na 1 nauczyciela, nie będą mieć wątpliwości, że wstąpiliśmy do krainy czystego luksusu. Warto powtórzyć, że ten luksus został kupiony za cenę w przeliczeniu na jedno dziecko znacznie niższą niż w systemie publicznym. Podobieństwo kosztów operacyjnych nie odzwierciedla ogromnych inwestycji kapitałowych szkół publicznych ani też wielkiej różnicy w jakości usług. To nie jest nawet kwestia czesnego (prawie żadna rodzina go nie płaciła); chcę po prostu powiedzieć, że nasze pieniądze nie były trwonione na ogromne koszty administracyjne, księgowość, wymyślne budynki, utrzymanie, służby porządkowe i usuwanie skutków wandalizmu.
Charles Rusch, dyrektor Moboc (Mobil Open Classroom), stwierdził dokładnie to samo:
Dzięki wyeliminowaniu budynku i poborów wszystkich tych osób, które nie pracują bezpośrednio z dziećmi, liczbę uczniów przypadającą na jednego nauczyciela można zredukować z 35 do 10. W ten sposób jednym ruchem uda się zlikwidować wiele najpilniejszych problemów szkół publicznych bez ponoszenia dodatkowych kosztów przez placówkę czy okręg szkolny150.
Dlatego:
Zamiast budować wielkie szkoły publiczne dla dzieci w wieku od 7 do 12 lat, zakładaj malutkie niezależne szkoły, po jednej na raz. Niech będą małe, żeby koszty ich utrzymania były niskie, a na jednego nauczyciela przypadało nie więcej niż dziesięciu uczniów. Lokalizuj je w przestrzeni publicznej danej społeczności, z frontem jak witryna sklepowa i trzema albo czterema pomieszczeniami.

***

Umieść szkołę przy ulicy dla pieszych — ULICZKA PIESZA (100), w pobliżu warsztatów pracy — SAMORZĄDNE WARSZTATY I BIURA (80), i w bliskiej odległości od parku — DOSTĘPNA ZIELEŃ (60). Spraw, aby szkoła była łatwo identyfikowalną częścią budynku, w skład którego wchodzi — BUDYNEK ZŁOŻONY (95). Niech szkoła od frontu będzie mocno otwarta na ulicę — OTWARCIE NA ULICĘ (165)...

147 Ch. W. Rusch, Moboc: The Mobile Open Classroom, Los Angeles: School of Architecture and Urban Planning, University of California 1973.

148 Zob. np. P. Goodman, Mini-schools: a prescription for the reading problem, „New York Review of Books” styczeń 1968.

149 G. Dennison, op. cit.

150 Ch. W. Rusch, op. cit., s. 7.

An unhandled error has occurred. Reload 🗙